12.7 C
Warszawa
czwartek, 28 marca 2024

Rosyjska armia. Koniec snu o potędze

Koniecznie przeczytaj

Według ocen zachodnich analityków, poczynając od 2009 r., rosyjski budżet obronny stale wzrastał. W 2013 r. militaryzacja polityki finansowej Kremla wywołała w USA i Europie prawdziwy wstrząs. Było o czym myśleć, w tym właśnie roku rosyjskie wydatki obronne przekroczyły bowiem 68 mld dolarów, a Moskwa odzyskała miejsce w pierwszej trójce państw o największych budżetach zbrojeniowych. Kreml zaplanował, że w latach 2014–2016 budżet obronny wzrośnie jeszcze szybciej, jeśli tak można określić podwyższenie wydatków o 44 proc., czyli do poziomu 98 mld dolarów rocznie.

Światowe media najczęściej analizują wpływ zachodnich sankcji na politykę Rosji i jej społeczeństwo. Mniej miejsca zajmuje oddziaływanie amerykańskiego i unijnego embarga na rosyjskie siły zbrojne. A jest ono tak dotkliwe, że Moskwa może właściwie zapomnieć o modernizacji armii i przemysłu obronnego. Trzeba też pamiętać o równie fatalnych sankcjach kooperacyjnych Ukrainy oraz rosnącym deficycie rosyjskiego budżetu. Jedno jest pewne, Moskwa nie potrafi zastąpić zachodniego importu militarnego lub podwójnego przeznaczenia, a technologiczne zacofanie armii rośnie w tempie wprost proporcjonalnym do globalnego postępu naukowego i technicznego.

Niezniszczalna i zwycięska

Rosyjska armia zawsze zajmowała szczególne miejsce w strukturach elit, władzy oraz społeczeństwa. Spoglądając na tamtejsze siły zbrojne przez pryzmat historii nie ma się temu co dziwić. Armia była kluczowym instrumentem budowy carskiego imperium i radzieckiej ekspansji. Jak głosiły słowa hymnu Armii Czerwonej, niezniszczalna i zawsze zwycięska siła, hartowała się przecież w toku permanentnych wojen i podbojów terytorialnych, stojąc na straży globalnych interesów ZSRR i ładu wewnętrznego.

Rozpad imperium w ostatniej dekadzie XX w. zadał siłom zbrojnym cios druzgocący, z którego nie mogą się podnieść właściwie do dziś. Na tym epizodzie zatrzymajmy się nieco dłużej, bo paradoksalnie nikt inny, tak jak siły zbrojne nie przyczynił się do upadku ZSRR. Liczebność armii radzieckiej wahała się w przedziale 2,5 – 4,5 mln żołnierzy. Pod koniec lat 80. XX w., a więc w apogeum siły, na wyposażeniu było 60 tys. czołgów, podobna ilość transporterów opancerzonych oraz 15 tys. samolotów i 500 okrętów bojowych, w tym ok. 250 podwodnych. Ilość jądrowych głowic przekroczyła 18 tys. Mało kto jednak zadawał sobie wówczas pytanie o koszty uzbrojenia i utrzymania tak gigantycznej siły. Nie chodziło nawet o samą armię, ale o przemysł zbrojeniowy. Pojęcie kompleksu wojskowo-przemysłowego, wprowadzone do publicznego słownika przez prezydenta USA Dwighta Eisenhowera, odnosiło się dokładnie do wspólnej roli armii i przemysłu obronnego ZSRR. Cała struktura radzieckiej gospodarki była podporządkowana dwóm celom – uzbrojeniu i logistyce wojskowej, a więc produkcji na potrzeby militarne, z uwzględnieniem utrzymywania ogromnych zapasów mobilizacyjnych. Jednocześnie, ze względu na sztywne planowanie i system nakazowego kierowania gospodarką, brak było jakiejkolwiek konwersji technologicznej na cywilne potrzeby konsumpcyjne. W ten sposób kompleks wojskowo-przemysłowy stał się dla systemu ekonomicznego ogromnym brzemieniem i czarną dziurą finansową, pochłaniającą środki budżetowe. Z drugiej strony, nie przynosił nawet minimalnego zysku, czyli pieniężnej i technologicznej rekompensaty. Zgodnie z danymi zaprezentowanymi przez ostatniego sekretarza generalnego KPZR Michaiła Gorbaczowa, w 1987 r. armia i produkcja obronna kosztowały ZSRR ponad 25 proc. PKB.

Nic dziwnego, że wszystko na czele z samym imperium musiało się rozpaść, bo zmilitaryzowana gospodarka okazała się kompletnie niewydolna. Co więcej, podstawową trudnością poradzieckiej transformacji stało się dalsze wykorzystanie tysięcy zakładów zmilitaryzowanych i milionów najlepiej wykwalifikowanych robotników oboronki (zbrojeniówki). Przecież dotąd podstawą ich egzystencji były stabilne i ogromne w skali zamówienia państwowe finansowane przez budżet. W gospodarce rynkowej taka praktyka była niemożliwa, stąd natychmiastowa technologiczna i infrastrukturalna zapaść, jaka stała się rzeczywistością lat 90. XX w. Natomiast dla armii ciosem decydującym była rezygnacja Rosji z geopolitycznej konfrontacji z Zachodem. Siły zbrojne utraciły rolę kluczowego instrumentu polityki zagranicznej oraz systemowego filaru władzy. Praktycznym rezultatem takiego odwrócenia pojęć była drastyczna redukcja liczebna armii, pauperyzacja kadry zawodowych żołnierzy, wreszcie utrata społecznego prestiżu i zaufania społecznego. Siły zbrojne zamieniły się w skorumpowaną strukturę, a generalicja w trosce o utrzymanie własnego status quo zajęła się czynnie polityką oraz biznesem. Sytuacja zaczęła się zmieniać na początku XXI w., gdy Władimir Putin posłużył się armią w procesie reintegracji kraju, a równolegle wzmacniał władzę prezydencką, opierając się na korpusie oficerskim. Na przełomie dekad nowego wieku surowcowa hossa umożliwiła Kremlowi postawienie ambitnego zadania rekonstrukcji zdolności bojowej armii i modernizacji uzbrojenia.

Okazało się bowiem, że w wyniku fiaska transformacji i regresu gospodarki, siły zbrojne ponownie były jedynym, skutecznym instrumentem mocarstwowej polityki Rosji. Nie kultura czy miękka siła i dokonania cywilizacyjne, tylko ponownie armia. Jakich interesów broni? Po pierwsze, rosyjskiej dominacji na przestrzeni poradzieckiej, ujętej tezą o strefie wyłącznych interesów na obszarze byłego imperium. Po drugie, mocarstwowego statusu Rosji w świecie, czyli prawa do współdecydowania o globalnym ładzie. I wreszcie, armia ochrania rosyjskie elity władzy i biznesu, a więc wewnętrzną stabilność, czyli reżim Putina. Odzwierciedleniem takiej roli jest program kosztownej modernizacji sił zbrojnych, znany jako GPW (państwowy program przezbrojenia) – 2020. Zgodnie z nim w przeciągu dekady Rosja wyda na ten cel ponad 700 mld dolarów. Niestety na przeszkodzie w realizacji ambitnego założenia stanęły recesja gospodarcza wywołana krachem światowych cen surowców energetycznych oraz zachodnie i ukraińskie embargo militarne wprowadzone po aneksji Krymu. Pierwszy z czynników przełożył się na wielkość rosyjskiego budżetu obronnego. Drugi, na zastopowanie flagowych programów zbrojeniowych, a więc unowocześnienie armii.

Budżetowe wojny

Według ocen zachodnich analityków, poczynając od 2009 r., rosyjski budżet obronny stale wzrastał. W 2013 r. militaryzacja polityki finansowej Kremla wywołała w USA i Europie prawdziwy wstrząs. Było o czym myśleć, w tym właśnie roku rosyjskie wydatki obronne przekroczyły bowiem 68 mld dolarów, a Moskwa odzyskała miejsce w pierwszej trójce państw o największych budżetach zbrojeniowych. Znalazła się co prawda na trzecim miejscu, za USA (582,4 mld) i Chinami (139,2 mld), ale za to przed Wielką Brytanią (58,9 mld) oraz Japonią (56,8 mld) i Francją (53,1 mld). Niepokój wywoływała przede wszystkim tendencja, bo Kreml zaplanował, że w latach 2014–2016 budżet obronny wzrośnie jeszcze szybciej, jeśli tak można określić podwyższenie wydatków o 44 proc., czyli do poziomu 98 mld dolarów rocznie. Takie dane potwierdziła analiza SIPRI, która wykazała, że 2013 r. był przełomowy w globalnym ujęciu wojskowego finansowania. Otóż po raz pierwszy od 14 lat amerykańskie i europejskie wydatki obronne uległy znaczącej redukcji, podczas gdy rosyjskie i chińskie odnotowały gwałtowny przyrost. Oczywiście nie była to zupełna nowość, a raczej podsumowanie trendu, choć z oceną finansowych kroków Moskwy jest pewien kłopot. W przeciwieństwie do zachodnich budżetów obronnych, przejrzystych i dostępnych opinii publicznej, rosyjskie wydatki pozostają całkowicie utajnione. Jakby tego było mało, część pieniędzy armii jest ukryta w cywilnych paragrafach budżetu federalnego, takich jak budownictwo, innowacje, oświata i ochrona zdrowia. Rodzi to podejrzenia, że znacząca część środków przeznaczonych na wojskową infrastrukturę i logistykę nie jest ujmowana w budżecie obronnym. Zdaniem rosyjskich ekonomistów koszty utrzymania armii mogą być wyższe nawet o 20 proc. Tak więc faktyczne wydatki zadeklarowane przez Rosję na forum ONZ mogą przekraczać 4 proc. PKB. Dla porównania większość państw NATO boryka się nieskutecznie z problemem dofinansowania sił zbrojnych w przedziale 2 proc. PKB, a Polska pozostaje pod tym względem wyjątkiem potwierdzającym smutną regułę. A wracając do Rosji, obecne kłopoty gospodarcze stawiają pod poważnym znakiem zapytania dalsze finansowanie armii w tak zawrotnej skali. Problem leży oczywiście w kryzysie strukturalnym i recesji ekonomicznej, które przełożyły się na tempo wzrostu PKB, a zatem na wielkość budżetu federalnego. W latach 2013-2015 gospodarka naszych wschodnich sąsiadów skurczyła się o 5,5 proc. Znacząco spadły wpływy z eksportu ropy naftowej i gazu, a biznesowa stagnacja wpłynęła negatywnie na wielkość daniny podatkowej. Rząd Dmitrija Miedwiediewa stanął więc przed problemem deficytu budżetowego, a jedynym pomysłem był sekwestr wydatków państwowych. A ponieważ poszczególni ministrowie reprezentują nie tyle interesy wszystkich obywateli, ile oligarchicznych środowisk biznesowych, posiedzenia rady ministrów zamieniły się w pole bitwy o rozmiar i lokalizację zakładanych cięć. Jeśli zamrożenie płac sfery budżetowej oraz emerytur o 10 proc. nie wywołało większego sprzeciwu, to redukcja resortowych wydatków także o 10 proc. stała się przedmiotem ostrego starcia pomiędzy tak zwanymi cywilnym i siłowym blokiem rządowym. W skrócie chodzi o konstytucyjne kompetencje prezydenta i premiera, które oddają ministerstwa obrony, spraw wewnętrznych, zagranicznych, spraw nadzwyczajnych (obrona cywilna) i służby specjalne w wyłączną oraz bezpośrednią prerogatywę Putina. Nie trzeba dodawać, iż to prezydent decyduje o ich finansowaniu. Deficyt budżetowy wywołał ostrą opozycję, w jakiej do tzw. siłowików stanęły resorty cywilne, na czele z ministrami finansów i rozwoju gospodarczego.

Sam Miedwiediew znalazł się pomiędzy lobbystycznym młotem i kowadłem. Przez dwa lata armia dzielnie odpierała zakusy cywilów na swój budżet, argumentując obronę następującymi motywami. Po pierwsze siły zbrojne zapewniają bezpieczeństwo Krymu, który powrócił co prawda do macierzy, ale czyhają nań źli Ukraińcy. Po drugie, armia walczy w Syrii z plagą terroryzmu, chroniąc tym samym bezpieczeństwa wszystkich Rosjan. I po trzecie, tylko siły zbrojne mogą zapobiec agresywnej polityce USA i NATO, które zmierzają do siłowego zaboru rosyjskich bogactw naturalnych. Ponadto, jak logicznie argumentowali wojskowi eksperci, przerwanie finansowania zaawansowanych obecnie projektów zbrojeniowych okaże zgubny wpływ na modernizację całej gospodarki. W Rosji pokutuje bowiem teza, że to armia jest nośnikiem postępu, a przemysł zbrojeniowy pozostaje, jak w czasach radzieckich, kołem zamachowym PKB. Słowem, tylko intensywne zbrojenia pomogą pokonać recesję, rozkręcając wewnętrzny rynek inwestycji i konsumpcji. Oczywiście siły zbrojne miały i mają w tym dziele pełne poparcie Putina, który uważa wydatki obronne za świętość, a więc za nienaruszalny paragraf budżetu. Niestety już w 2015 r. spadek PKB i dziura finansów publicznych okazały się zbyt dotkliwe, ponieważ rząd po dokonaniu kilku sekwestrów stanął przed przysłowiową ścianą. Nie miał już na kim ani na czym oszczędzać.

Dlatego ministerstwo obrony bardzo niechętnie zgodziło się na redukcję wydatków o 3,5 proc. Dodając jednak, że oszczędności nie odbiją się negatywnie na gotowości bojowej, zakupach uzbrojenia, a także co nie mniej ważne, na wojskowych uposażeniach. Później okazało się, że dokonano po prostu księgowej żonglerki, przekładając część zaplanowanego finansowania poza horyzont 2020 r. Obecna sytuacja jest identyczna, z tym że bezczelni cywile w osobie ministra finansów, zażądali już redukcji finansów armii o 10 proc., otwierając tym samym pole zakulisowych targów. Stanęło na 5 procentach w 2016 r., a ponieważ rząd przywrócił trzyletnią perspektywę budżetową, za pewnik można uznać podobne redukcje do 2018 r. włącznie.

Jak ocenia wpływowy ośrodek analizy wojskowej CAST, armia miała otrzymać w tym roku 3,14 bln rubli, oficjalne cięcia sięgną ok. 150 mld rur, faktyczne zaś, czyli uwzględniające wszelkie źródła dochodów, nawet 250 mld. I po raz pierwszy, oszczędności dotkną wydatków na uzbrojenie. W najmniejszym stopniu jądrowej triady i konwencjonalnych sił lądowych, w największym marynarki wojennej oraz lotnictwa. Do sekwestru należy doliczyć także zaplanowane na 15 proc. zmniejszenie budżetu Roskosmosu, czyli państwowej korporacji odpowiadającej za budowę i rozmieszczenie w kosmosie satelitów cywilnych oraz wojskowych. Zwraca również uwagę przycięcie budżetu (o 7 proc.) Agencji Projektów Innowacyjnych, czyli rosyjskiego odpowiednika amerykańskiej DARPA – instytucji odpowiadającej konceptualnie za nowatorskie rodzaje uzbrojenia. A to już nie przelewki, bo zwycięstwo lub choćby zachowanie równowagi w globalnym wyścigu militarnym nie już kwestią produkcji tysięcy czołgów, tylko przewagi technologicznej. Z drugiej strony, właśnie takie, a nie inne redukcje zamówień obronnych odkrywają mocno skrywany problem rosyjskiej armii, a zwłaszcza przemysłu zbrojeniowego. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że po zachodnich i ukraińskich sankcjach kooperacyjnych, ten ostatni praktycznie stanął. Bez takiego wkładu importowego nie jest w stanie wyprodukować potrzebnej broni, stawiając cały plan modernizacji sił zbrojnych w obliczu wielkiej klapy.

Klęska importowa

Po objęciu Rosji zachodnimi sankcjami sektorowymi, których integralną częścią było wstrzymanie kooperacji zbrojeniowej oraz naukowo-technicznej, noszącej znamiona podwójnego, czyli także militarnego przeznaczenia, prezydent Putin zachował optymizm. Przecież wicepremier Dmitrij Rogozin odpowiedzialny za pracę kompleksu zbrojeniowego obiecał szybkie i całkowite zastąpienie importu wytworami rosyjskiej technologii. Równie szybko optymizm Putina zamienił się w skrajne zdenerwowanie. Dwa razy do roku prezydent w towarzystwie ministra obrony Siergieja Szojgu, Rogozina oraz szefów największych koncernów, dokonuje przeglądu realizacji zamówień obronnych. Impreza z hukiem nagłaśniana przez kremlowskie media nosi nazwę dnia odbioru produkcji wojennej. Prezydent i zwykli Rosjanie są dumni ze zwięzłych raportów o dziesiątkach nowych czołgów, samolotów oraz tysiącach innych egzemplarzy techniki wojskowej, jakie trafiają w ręce „wrażliwych ludzi” i są następnie używane, na przykład w Donbasie i Syrii. Tylko za kulisami, czyli poza światłem kamer urzędowa radość gaśnie.

Przyczyna tkwi w zacofaniu technologicznym, które sprawia, że przemysł nie jest w stanie zastąpić zagranicznych komponentów. I tak już dwa lata temu Rogozin meldował, że do 2018 r. przemysł zbrojeniowy zamieni 640 kluczowych elementów rosyjskiej broni, dostarczanych dotąd z obszaru UE i NATO. Ów import decyduje o końcowym powodzeniu produkcji 540 rodzajów uzbrojenia, liczonych w setkach, jeśli nie tysiącach egzemplarzy. Jeśli zaś rozpatrywać sprawę w kontekście 2025 r. to ilość uzbrojenia z zachodnimi komponentami wzrasta o kolejne 826 wzorców, co łącznie daje 1366 rodzajów broni i wyposażenia. A jak przedstawiają się możliwości antyimportowe? Wg słów tego samego Rogozina, w 2015 r. podjęto prace nad 127 komponentami, z których udało się zastąpić 7. Powtórzmy, 7 w ciągu roku, podczas gdy potrzeby sięgają 1366. W tym tempie Rosji uda się wyeliminować zachodnie komponenty grubo za ponad 100 lat. A są to detale newralgiczne dla skutecznego działania broni, a więc głównie optyka, elektronika i awionika, bez których czołgi, samoloty i okręty pozostają tylko kupą nic niewartego żelastwa. Na przykład podczas defilady, jaka miała miejsce w 2015 r. z okazji pokonania III Rzeszy, przez Plac Czerwony w Moskwie przejechały nowoczesne kołowe transportery opancerzone „Bumerang”. Są to odpowiedniki naszych Rosomaków, niezbędne Rosji do zastąpienia archaicznych BTR-80. Do czasu zerwania kooperacji przez francuski koncern Renault Truck, który był strategicznym partnerem innowacyjnym i produkcyjnym, w Rosji skompletowano 12 maszyn. A następnie sankcje zastopowały program. Podobnie wygląda stan współpracy francusko-rosyjskiej w dziedzinie indywidualnego wyposażenia żołnierza XXI w. oznaczonego kryptonimem Ratnik. Niemcy wstrzymały program realnych, tyle że cyfrowych poligonów oraz dostawy turbin dla okrętów podwodnych. Na tym nie koniec, bo większość zachodnich komponentów, to produkcja podwójnego przeznaczenia, której brak odbija się także na cywilnej gospodarce. Tak wygląda kwestia awioniki i optoelektroniki niezbędnej tak w lotnictwie cywilnym, jak i wojskowym. Efekt? Przez dwa lata armia broniła się zaciekle przed odbiorem 49 najnowszych samolotów Su-35, określanych oficjalnie jako myśliwiec czwartej generacji ++, czyli zdolny do równorzędnej walki z amerykańskim F-22. Tymczasem ilość usterek sprawiła, że piloci bali się usiąść za sterami tego cuda rosyjskiej technologii.

Stanął także projekt myśliwca 5 generacji PAK FA T-50, o którym były dowódca lotnictwa powiedział krótko: to dobry samolot, szkoda, że spóźniony o 20 lat. Wreszcie bez elektroniki stanął praktycznie projekt modernizacji rosyjskich satelitów oraz budowa funkcjonalnego odpowiednika amerykańskiego systemu GPS, o rosyjskim skrócie GŁONASS. I na tym daleko nie koniec, bo problem importu dotknął nie tylko samego uzbrojenia, ale przede wszystkim maszynowego wyposażenia zakładów obronnych. Już w 2014 r. podczas specjalnej narady przemysłowej z udziałem premiera Miedwiediewa okazało się, że 90 proc. przemysłu maszynowego pracuje na importowanych urządzeniach. Ba, to szwajcarskie i czeskie obrabiarki produkują elementy broni jądrowej! Zależność zaś przemysłu od zachodniego oprogramowania komputerowego została uznana za krytyczną. Jeden z szefów holdingu czołgowego Uralwagonzawod stwierdził wprost: ktoś zrobi nam kiedyś „dowcip” i wyłączy całą produkcję lub wpuści wirusa po to, aby nasze obrabiarki zwariowały. Miał rację także dlatego, że następnym problemem jest brak odpowiednio wykształconych kadr, które byłyby w stanie obsługiwać nowoczesne urządzenia. Jednak generalny cios nadszedł z najmniej spodziewanej strony – „braterskiej” Ukrainy.

Konsekwencje rozwodu ukraińsko-rosyjskiej kooperacji zbrojeniowej można nazwać katastrofą podobną do tej w dziedzinie zachodniego importu, tylko że na jeszcze większą skalę. Po sankcyjnej decyzji Kijowa podjętej w 2015 r. okazało się, że ukraiński przemysł może nie błyszczy innowacjami, za to, jeśli chodzi o skalę przerwanej współpracy, to rosyjska oboronka kompletnie stanęła w miejscu. Co z tego, że ukraińscy kooperanci wytwarzają komponenty o rodowodzie ZSRR, za to do wszystkiego. Od silników okrętowych, przez odrzutowe, turbośmigłowe i śmigłowcowe jednostki napędowe, po sterowniki balistycznych rakiet jądrowych. Aby uzmysłowić sobie wagę problemu, wystarczy pobieżne zestawienie danych. Dotychczasowym monopolistą był ukraiński koncern Motor- Sicz, wytwarzający silniki dla absolutnie wszystkich śmigłowców firm Mila i Kamowa. Od dwóch lat jego zadania próbuje przejąć rosyjski odpowiednik – zakłady Klimowa. Z tym że wyprodukowały dotąd 167 silników, podczas gdy modernizacyjne potrzeby sięgają 5 tys. sztuk.

Podobnie jest w dziedzinie rakietowej. Wszystkie rakiety balistyczne mają ukraińskie jednostki napędu oraz sterowniki. Taki sam zakres kooperacji dotyczy rakiet nośnych wykorzystywanych w programie kosmicznym. Ponadto Ukraina produkuje czujniki podczerwieni rakiet lotniczych oraz przenośnych systemów przeciwlotniczych systemu Igła. Bez ukraińskich turbin parogazowych nie wypłyną nigdy nowe rosyjskie okręty nadwodne, a bez remontu w stoczniach Nikołajewska los dotąd eksploatowanych jednostek, w tym krążowników rakietowych oraz jedynego rosyjskiego lotniskowca jest nader niepewny. Bez ukraińskiego wkładu nie zadziałają rosyjskie torpedy, a strategiczne bombowce Tu-160 nie uruchomią układów uzbrojenia, a mówiąc wprost, nie wystrzelą rakiet manewrujących. I kompletna niespodzianka, bo to Rosja słynie z militarnego zastosowania tytanu. Tymczasem bez ukraińskiego surowca oraz tamtejszych gotowych elementów szybko straci pozycję światowego lidera. To Kijów bowiem jest wyłącznym dysponentem eksploatowanych złóż tytanu, posiadaczem technologii oraz skomplikowanych linii produkcyjnych. Rosja ma własne złoża, tyle że przez 26 lat nie potrafiła uruchomić ich eksploatacji.

Pora więc na najważniejsze wnioski. Rosyjski przemysł zbrojeniowy, a więc także rosyjska armia są uzależnione od zachodniego i ukraińskiego importu w stopniu uniemożliwiającym nowoczesną produkcję równie nowoczesnej broni i sprzętu wojskowego. Bez importu program wielkiej modernizacji sił zbrojnych stoi pod ogromnym znakiem zapytania, podobnie jak wartość sił zbrojnych. Co więcej, obecnie Rosja nie posiada odpowiedniego potencjału intelektualnego oraz technologicznego, aby wybrnąć z sankcyjnej pułapki. To znaczy wyjścia są aż trzy. Rosja może zaczerpnąć innowacje z Chin i Korei Południowej. W pierwszym przypadku oznaczałoby to jednak polityczne uzależnienie od Pekinu i utratę resztek potencjału w partnerstwie z tym mocarstwem. Jeśli chodzi o Koreę lub Japonię, na przeszkodzie staną USA oraz brak środków na odpowiednie zakupy. Po drugie, Rosja może znormalizować relacje z Zachodem, ale pod politycznymi warunkami nie do przyjęcia przez Kreml. I wreszcie Rosja może dokonać otwartej agresji na Ukrainę w celu przejęcia jej potencjału zbrojeniowego. Sama i swoimi siłami, ze względu na brak instytucji demokratycznych, skorumpowany i niewydolny system zarządzania oraz surowcową gospodarkę nie dokona kolejnej rewolucji technicznej. Zwiastuje to coraz szybszą degradację ekonomiczną, przemysłową i sił zbrojnych. Szczególnie dotkliwą w porównaniu z tempem globalnego postępu naukowo-technicznego ery postindustrialnej. Drastycznym odzwierciedleniem negatywnych zjawisk jest absolutny brak perspektyw zmiany sytuacji na lepsze. Ma tego świadomość sam Putin, a także wicepremier Rogozin, jako autor oceny wypowiedzianej podczas Kolegium Morskiego Rady Ministrów w 2015 r.: włożyliśmy w przemysł okrętowy, stocznie i programy innowacyjne biliony rubli bez najmniejszego efektu. 90 proc. technologii i oprzyrządowania morskiego, jak pochodziło z importu, tak pochodzi nadal. A przecież trzeba wiedzieć, że taka sytuacja panuje w każdej dziedzinie wojennej produkcji i dotyczy każdego rodzaju broni oraz wyposażenia wojskowego.

Co gorsza, następstwa dla Rosji i całego świata mogą być nieobliczalne. Choćby dlatego, że ukraiński producent zaprzestał serwisowania rosyjskich rakiet balistycznych umieszczonych w lądowych silosach. A jeśli wystartują lub eksplodują same?

Najnowsze

Parasol Nuklearny

Co z Ukrainą?

Wpadka Google’A

„Szok Trumpa”